Wehikuł czasu -  sierpień 2012 (rok 4/42)

           Sierpień 1945 r., kolejny miesiąc osiedlania się Polaków nad Odrą. Kształtują się zręby polskiej państwowości. Czasami posłuszeństwo czy swoiście pojmowana sprawiedliwość egzekwowana jest siłą. A odległość od ośrodków w których przedstawiciele państwa prawa mogą ferować wyroki jest tak duża, że silne jednostki decyzje podejmują na miejscu. Na terenie powiatu w tym miesiącu zaszły krwawe wydarzenia, które nie zawsze zostały opisane. Niektóre z nich trafiły na wokandę sadową i zapadły wyroki. Archiwa odsłaniają swoje tajemnice powoli. Wehikuł sygnalizuje poniżej kilka przestępstw i kontynuuje opis zajścia z lipca 1945 r. W pobliżu Kotli bowiem zostali zastrzeleni przez eskortę za rzekomą próbę ucieczki dwaj kolejarze aresztowani w ubiegłym miesiącu przez komendanta powiatowego MO. W. Osinę-Palko. 

           Datę 1 sierpnia 1951roku, popularnie przyjmuje się za dzień reaktywacji głogowskiego garnizonu. Wtedy bowiem ukazał się pierwszy rozkaz dzienny dowódcy tworzonego 112 pułku artylerii armat i kandydata na dowódcę garnizonu. Do dnia dzisiejszego nie odnaleziono zdjęcia ppłk Henryka Poźlewicza. Ale pojawiły się nowe fakty i opowieści, które Wehikuł rozpoczyna przedstawiać. I w dalszym ciągu apeluje o pomoc w pozyskaniu zdjęć dowództwa garnizonu z lat 50 XX wieku. 

 

Czterdzieści jeden lat temu na terenie ogródków działkowych rozpoczęto budowę Osiedla „Chrobry”. 


sierpień

1273/74, 9.08., Wehikuł podróżując po odmętach przeszłości trafia też w pomylone jej ścieżki. Tak też się stało z przedstawieniem daty śmierci Konrada głogowskiego.

Wehikuł pisał więc już, że miało nastąpić to w pewnym okresie, pomiędzy 18.04.1273 a 9.10.1274 r.,  bo daty dziennej umiejscowionej w konkretnym roku nie ma.  Ale tę pierwszą, dzienną ustalił jak się okazuje na pewno Oswald Balzer, znany mediewista lwowski, na podstawie badań  nekrologu lubińskiego. Natomiast za datę roczną genealog  Kazimierz Jasiński „bierze w równym stopniu rok 1273 jak i 1274”. I pochowany został w uposażonej przez siebie kolegiacie. Tam też na ścianie pod chórem muzycznym, znajdował się jego posag  figuralny. Według XIX wiecznego opisu zniszczonej już kataklizmami figury – stojącej postaci księcia już wtedy brakowało dolnej partii nóg i trzymanego w prawej ręce najprawdopodobniej miecza. Według przytaczanego przez  profesora Rościsława Żerelika zapisu mężczyzna był w zbroi okrytej długim płaszczem. W lewej ręce trzymał tarczę z herbem śląskim. Wykonany był z terakoty i polichromowany. I jak już napisano – „statua Konrada została całkowicie rozbita przy zawaleniu się wieży kolegiaty w roku 1831”.

 

1488, 8.08., dziś dociera pod oblegany Głogów, jak ją określił kronikarz świdnicki "pierwsza śląska armata”. Tak zwana „Świnia” podróżowała prawie miesiąc, pokonując w tym czasie ok. 110 km.

Jej obecność na pewno dodała otuchy oblegającym a poderwała morale obleganych. Czy zadziałała psychoza podobna do tej opisywanej przez Sienkiewicza po przybyciu „Kolubryny” pod Jasna Górę prawie 200 lat później? Kanonady z pewnością nie było choć umocnienia były ostrzeliwane. Jak Pisza badacze częstotliwość ostrzału zależała od uwarunkowań ekonomicznych.  W 1391 roku kamień prochu (~10,4kg), kosztował 156 groszy - nie była to mała kwota, dla porównania kucharz zarabiał 6 groszy tygodniowo, a za kwotę 156 groszy można było kupić: 5 krów lub 160 gęsi albo 14 par dobrych butów. Takie ceny powodowały, że ciężkie bombardy, które potrzebowały na 1 strzał od 1 kamienia (bombarda bolesławiecka) do 5 kamieni (świdnicka "Świnia") prochu były bardzo drogim przedsięwzięciem i częściej pełniły rolę oznaki bogactwa ich właścicieli niż faktycznie były używane w walce. Jednak w roku 1472 kamień prochu kosztował już tylko 46 groszy. Widać tu ponad trzykrotny spadek ceny, co przyczyniło się do szerszego upowszechnienia broni palnej i coraz częstszego jej wykorzystywania”. 

Podobna do świdnickiej armata legnicka też trafiła w pod mury głogowskie. Tu, ku rozpaczy właścicieli uległa rozerwaniu.

Artyleria pod Głogowem użyta została nie po raz pierwszy ale tu jak najbardziej skuteczny. Jej udział był wkładem w niedaleka kapitulację obrońców. 

 

1506, 3.08., ostatnim aktem Zygmunta Jagiellończyka w Głogowie był przywilej nadany w dniu dzisiejszym mieszczaninowi głogowskiemu Franciszkowi Eysackowi na otwarcie apteki.  Jak napisał Wehikułowi pracujący nad książką o głogowskim księciu, Piotr Weryszko: 

Ostatni przywilej książęcy w Głogowie dotyczył zezwolenia na otwarcie apteki. Książę wiedział, że apteka jest potrzebna mieszkańcom miasta i podgłogowskich wsi, ponieważ w Budzie sam z apteki korzystał. Miała ona powstać na wzór istniejących aptek w Świdnicy, Legnicy, i w Zgorzelcu. W przywileju dla Eysacka polecił mu książę trzymać, w aptece „materialia und aloes dasz u einer aptecka uns und unsern underthenigen zur enthaltnis gesundheit zu vorsorgen gehotr.“

Ale nie była to pierwsza w mieście placówka farmacji.

 

1632, 6.08., nad ranem, bez zwyczajowych przygotowań, w nocy, Sasi i  Szwedzi, wraz z oddziałami brandenburskimi, zaatakowali fortyfikowane miasto Komendant twierdzy, płk von Gotz, podszedł do obrony dość niefrasobliwie, nie wystawiając ubezpieczeń. Obrońcy pozwolili wysadzić bramy i wycofali  się na Ostrów Tumski do wzniesionych wokół świątyni umocnień, a tylko niewielki oddział pozostał  w zamku. Kompanie cesarskie w okolicy kolegiaty zostały zasypane ogniem artyleryjskim, co wymusiło kapitulację. Przez Odrę przeprawił się na prawy brzeg generalwachtmeister von Kalckstein z tysiącem kirasjerów i zablokował ewentualne możliwości odsieczy czy ucieczki. Napastnicy, dzięki szybkości ataku, nie ponieśli żadnych strat. Opuszczeni przez dowódcę żołnierze złożyli broń. Poddał się również oddział broniący się w zamku. Kiedy Głogów przeszedł w ręce zdobywców i został dokładnie splądrowany. Egzaminu nie zdała nie tyle twierdza, co broniący jej ludzie z dowódcą na czele. W ręce zwycięzców wpadła zawartość magazynów twierdzy, zapasy zboża, owsa, jęczmienia, wina, sukna. Z militariów łupem padło 8 dział, 4 moździerze, 18 flag i sztandarów. Pokonani opuścili Głogów bez broni, znaków honorowych i bagaży. Zaproponowano im też wstąpienie do oddziałów zdobywców.

Ale tu uwaga.  Trzecie wiedeńskie wydanie XIX wiecznego zestawienia bitew, oblężeń i potyczek w tej części wojny trzydziestoletniej z 1836 r. (Schlachten, Belagerungen und den angrenzen Landern von 1629 bis  Ende1632) zawiera trochę inne datowanie.  Umieszcza ten szturm jednak w opisywanym już przez Wehikuł dniu w końcu lipca. Tak miało się dziać wg materiałów źródłowych zawartych w Acta Bohemica czy Theatrum Europaeum.

Kolejne źródło Kronika Polkowic, datuje na początek sierpnia, pisząc że po zdobyciu Głogowa „większa część armii pod wodzą szwedzkich generałów wyruszyła na Steinau, saksońscy jednako generałowie pociągnęli na Legnicę przez co doszło do licznych przemarszów, które to dla nielicznych tutaj mieszkańców ogromne straty spowodowały… „. Więc dyskusja u historyków trwa…

 

Hrabia Mateusz Gallas, jeden z generałów cesarskiej armii, który już niedługo rozgości się na głogowskim zamku. 

 

1811,18.08., następują aresztowania wśród antyfrancuskich konspiratorów. Odosobnieni zostali radca sądowy Schwadke, sekretarz rządowy Gaertner i kierownik urzędu podatkowego Gringmuth. Ich pojmanie było konsekwencją zwiększonej aktywności francuskich służb bezpieczeństwa. Przez miasto przetoczyła się fala rewizji domowych, przesłuchań, nagabywań i podejrzeń. Aresztowani byli szacownymi obywatelami, posiadającymi wielkie wpływy i autorytet. I choć nie znaleziono podstaw do przetrzymywania w areszcie i ich zwolniono, to dwaj pierwsi musieli opuścić miasto.

 

1890, 17-22.08., awizowany przez Wehikuł ciąg dalszy poszukiwań śladów pobytu młodego Stanisława Wyspiańskiego w Głogowie znalazł swój koniec. Wbrew doniesieniom niektórych historyków, niestety młody artysta w podróży naukowej po Europie nie zboczył do Głogowa.  Choć planował zajrzeć nad Odrę. W lipcowym liście do T. Stryjeńskiego pisał o marszrucie „…Lignitza, Głogów, Poznań, Gniezno, Toruń itd., Wrocław…”. Tu napisał nazwy po polsku, choć we wcześniejszych kartkach,  spisując pośpiesznie z map używał niemieckich.

 Analizujący młodzieńczą peregrynację polskiego wielkiego artysty, Stanisław Kolbuszewski  (Śląskie impresje Stanisława Wyspiańskiego) szczegółowo na podstawie zachowanej korespondencji objaśnia więc zmiany w podróży i jej przebieg. Jak i dziś bywa, studentowi w podróży największy kłopot sprawiał budżet. Dla podreperowania noclegi np. spędzał w drodze, w pociągu. A w ciągu letnich długich dni starał się wykorzystać czas na notatki, szkice i rysunki. To właśnie z ostatnich chwil spędzanych w Pradze pochodzi niżej prezentowany szkic autoportretu.

         Tak więc na Śląsku młodopolski poszukiwacz wrażeń zwiedził tylko Legnice i Wrocław, na więcej zabrakło czasu, pieniędzy i … dogodnych połączeń kolejowych

 

S. Wyspiański, autoportret. Rys ołówkiem, Praga 19.08.1890.  

 

1945, 11.08., w Żukowicach (wtedy zwanych Legionowo) mieszkał jak wynika z materiałów śledztwa, „autochton albo Niemiec”, 28 letni Mierzejewski, którego odwiedzali Rosjanie. U niego miała pracować Niemka, którą wg nieznanego donosu, miał rzekomo gwałcić i wynajmować Rosjanom. Został zatrzymany na posterunku przez kilka dni, ale później zwolniony. Jak opowiadał zastępca komendanta brzeskiego posterunku, Landyszkowski: aresztowałem go znów na posterunku w Brzegu, a sierż. Głowacki [komendant posterunku w Bytomiu Odrz., który był zwiernikiem dla kilku najbliższych posterunków - Wehikuł] chciał go nawet „spuścić Odrą do Szczecina”. Przejazdem do Legnicy, będący w Brzegu komendant powiatowy W. Osina-Palko…wraz z milicjantem Janeczką pobili Mierzejewskiego przy mnie …” - kontynuował zeznający Landyszkowski – Osina rzekł: „takie chwasty w Polsce demokratycznej trzeba tępić” – „daję wam rozkaz zastrzelenia Mierzejewskiego jutro chcę mieć meldunek, że rozkaz został wykonany.

Rozkaz komendanta wykonano według zeznań uczestników ze strachu i w grupie, by rozłożyć odpowiedzialność. 

Wszyscy byliśmy uzbrojeni w karabiny niemieckie typu „Mauser” . Dotarliśmy do wsi Biała Czarna, ok. 1,5 km od Brzegu Gł. Tam skręciliśmy przez rów w pole, … oddaliśmy po jednym strzale do będącego ok. 10 metrów od nas Mierzejewskiego odwróconego tyłem, strzały nie padły jakoś jednocześnie, baliśmy się.” 

Zwłoki zastrzelonego zostały na polu, miał je pochować przy pomocy lokalnych Niemców miejscowy sołtys.

A w meldunku komendant posterunku MO napisał jakoby Mierzejewski chciał zbiec w czasie doprowadzania i został zastrzelony za próbę ucieczki. Osina za takie rozwiązanie sprawy miał Janeczkę pochwalić, obiecał mu również skierowanie „na szkolę do Katowic”.

 

- 12.08, w nocy nieznani sprawcy napadli na młyn w Kotli i okradli go. Milicjanci z miejscowego posterunku dość szybko ustalili sprawców, byli to Polacy, miejscowi osadnicy. Kiedy jeden z posterunkowych udał się pod znany adres, został pobity przez biesiadujących mężczyzn. Patrol wrócił wzmocniony. Aresztowano sprawców. W trakcie nocnej rewizji znaleziono karabin. Jak zeznawali później milicjanci, aresztant „został lekko pobity”. Trafił do miejscowego aresztu, później do Sławy. Rodzina sprawcy postanowiła „dojść” do komendanta Osiny. W trakcie bezpośredniej rozmowy prosiła Osinę by milicjanci nie ścigali jej męża. Według zeznania wartownika komendant powiedział, „że będzie to kosztowało 1000 zł”. Z kolei żona sprawcy przyznała, że „po rozmowie z Komendantem Osiną mąż mój otrzymał pismo na podstawie którego mógł się poruszać po wolności”.

 

- 13.08., o godz. 18 w pobliżu Kotli zostali zastrzeleni przez eskortę za rzekomą próbę ucieczki z konwoju do PUBP w Głogowie robotnicy kolejowi Stanisław Maćkowski i Mieczysław Wański. Wehikuł opisywał miesiąc temu ich lipcowe aresztowanie. Komendant Władysław Osina-Palko w antydatowanym meldunku do KWMO w Legnicy donosił: „w odległości od wsi Kotlow 3 km aresztowani usiłowali zbiec w las. Po trzykrotnym wezwaniu do zatrzymania się użyto broni. Strzały były trafne, obaj zostali zastrzeleni..…” 

Ten meldunek, wymuszony zresztą reakcją publiczną, był pełną kłamstw próba zatuszowania zbrodni. Egzekucja, bo inaczej tego zdarzenia nazwać nie można,  wyglądała inaczej.

Dzisiejszego ranka Osina wydał rozkaz zastrzelenia więzionych od tygodni kolejarzy. Jak wynika z notatki śledczej, jego przyboczni, milicjanci Polowczyk ze Stanickim udali się do Kotli, tam dołączyli do nich z miejscowego posterunku Tomczyk i Krościk (komendant), który zabrał ze sobą 2 łopaty. „…dokonali egzekucji z broni służbowej a potem pogrzebali w dołkach strzeleckich pozostałych po działaniach wojennych”.

Już w zeznaniu złożonym 5 października 1945 przed Sędzią Zdzisławem Zawartką z Sadu Grodzkiego w Nowej Soli Tomczyk zeznawał:  

„… w lasku pod Kotłowem zatrzymano konie. Polowczyk rozkuł Wańskiego i Mańkowskiego, poprowadzono ich w głąb lasu, gdzie były rowki z czasów wojny…. kazali uklęknąć aresztowanym nad rowami, po czym …. kazał zarepetować mi karabin …. strzelił pierwszy 

Dalsze dochodzenie ustaliło, że „Stanicki i Polowczyk udali się do Pow. Urzędu Bezp. Publ w Głogowie, gdzie złożyli akta dochodzenia w  sprawie Wańskiego  i Maćkowskiego oraz meldunek, że obu tych ludzi zastrzelili gdy rzucili się oni do ucieczki”. 

Nie wszyscy sprawcy ponieśli karę. O drodze do procesu i innych związanym z ty zajściem wydarzeniach Wehikuł będzie jeszcze pisał.  

 

- 15.08., najprawdopodobniej dziś, bo w źródłach wielokrotnie pisze się że „w połowie sierpnia” doprowadzono do posterunku MO w Brzegu Głogowskim 18 letniego Niemca o nazwisku  Markwart. Zgłaszający się z podejrzanym nieznany podporucznik WP, poinformował, że oskarża młodego Niemca o podpalenie stogów ze zbożem. Bity zatrzymany wykorzystał chwilową nieuwagę oprawców i wyskoczył z 1 piętra posterunku. Zaczął uciekać, Janeczko mimo wystrzelenia 15 pocisków nie trafił uciekiniera. Niemca zastrzelił z karabinu milicjant stojący przed posterunkiem.

- 27.08., dziś dotarł do posterunku MO w Grębocicach nowo mianowany komendant, Stefan Torz. Już przy wejściu czekała go niespodzianka. Otóż, zameldowano mu, że tego jeszcze dnia – „…o godz. 12-tej przybył porucznik Armii Czerwonej, rzekomo enkawudzista, który to zabrał z mej służbowej placówki milicjanta Banasiaka Jana oświadczając że takowego zabiera dla sprawdzenia radio-aparatu” – tak pisał w meldunku do KPMO w Sławie. Jak przeczuwał zaniepokojony przełożony oczekując jeszcze dwa dni z wysłaniem meldunku – stać się musiało cos złego. Sytuacja wyjaśni się na początku września.

 

1951, 1.08.,  W dniu dzisiejszym przybyłem do m. Głogów i przystąpiłem do pełnienia obowiązków służbowych…” ogłosił w rozkazie dziennym nr 01 dowódca 112 pułku artylerii ciężkiej 2 Korpusu Piechoty, ppłk Henryk Poźlewicz.

Na pewno przyjechał wcześniej, może jeszcze bez rodziny. Wydał niezbędne polecenia i wyżej wymieniony rozkaz. Zaplanował pierwsze działania  przybyłych z nim oficerów, dowódców: dywizjonu szkolnego – kpt. Franciszka Chudziaka i 1 dywizjonu – por. Tadeusza Świderskiego.

            Dowódca pułku, ppłk Henryk Poźlewicz, dowodzący największą jednostką, objął także obowiązki dowódcy garnizonu. Pierwszy dowódca był oficerem Armii Czerwonej, oddelegowanym do Wojska Polskiego jeszcze w 1943 roku. Służbę w nim rozpoczął w 1 berlińskim pułku artylerii 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Przeszedł szlak bojowy. Został odznaczony najwyższym polskim odznaczeniem bojowym, orderem Virtuti Militari IV i V klasy. W Głogowie rozejrzał się również za kwaterą rodzinną, bowiem miał bowiem tu zamieszkać z żoną i synem. Otrzymał mieszkanie przy ul. Matejki. Zaraz potem, 13 sierpnia za zgodą przełożonych udał się na urlop. Przebywał poza Głogowem do 12. września. Najprawdopodobniej wyjechał do ZSRR.

 

Lata 50-te. Artylerzyści po zajęciach na przykoszarowym placu ćwiczeń. 

 

            Wehikuł po cyklu publikacji i wycieczek w przeszłość śladami głogowskich artylerzystów otrzymał interesujący sygnał od p. Andrzeja Klimma mieszkającego od urodzenia w jednej z podwarszawskich miejscowości. Tam też jesienią 1944 roku trafiły oddziały 1 Armii Wojska polskiego. Wśród wielu oficerów znalazł się też ówczesny kapitan Henryk Poźlewicz. Pan Andrzej w latach czterdziestych poznał głogowskiego dowódcę i jego rodzinę. Spisał na prośbę Wehikułu wspomnienia swoje i najbliższych. Rzucają one osobiste światło na rzeczywistość pierwszych dni wolności w 1944 r.

            Oto pierwsza i druga część opisu autorstwa  Andrzeja Klimma:

I

Była jesień 1944 roku. Front stał na Wiśle. Po praskiej stronie życie wracało do normy. W Wesołej, osiedlu oddalonym od Warszawy o kilkanaście kilometrów, stacjonowały liczne oddziały wojsk rosyjskich i polskich. 

Moja matka była wówczas prezesem miejscowego oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża (który w czasie okupacji niemieckiej był jedną z przykrywek oddziału Armii Krajowej).   Głównym zadaniem PCK stało się udzielanie pomocy licznym uchodźcom i innym osobom potrzebującym wsparcia. A to wymagało środków finansowych, których wciąż było za mało. W tej sytuacji powstał pomysł, aby wzorem lat przedwojennych urządzić bal charytatywny. Sprawy gospodarcze wzięły na siebie miejscowe panie, zaś głównymi gośćmi mieli być ci, którzy dysponowali „środkami”, czyli panowie oficerowie ze stacjonujących w okolicy jednostek.

Bal został przygotowany w ten sposób, że prowianty zostały częściowo zakupione ze skromnych funduszy PCK, częściowo pozyskano je z zasobów wojskowych, zastawę stołową panie przyniosły ze swych domów. Ponieważ jednak w ciężkich czasach, po przejściu frontu, zastawa stołowa była rzeczą cenną i trudną do zdobycia, panie podjęły ciche postanowienie. Wiadomo, że porcelana jest rzeczą kruchą i na każdej zabawie zdarzają się tzw. „stłuczki”. Na projektowanym balu z pewnością też. Ale strata powinna być rekompensowana. Tylko nie wypada panom oficerom wypominać tego, że się zbyt dobrze bawią. Wobec tego należy taką „stłuczkę” zaobserwować, a później dyskretnie dopisać do rachunku. Dyskretnie. 

Panowie oficerowie rzeczywiście dopisali. Zabawa była (jak wspominała moja matka) świetna. Wojskowi, od dawna poza domami, od dawna zajęci wyłącznie sprawami bojowymi, mogli wreszcie przynajmniej na chwilę zapomnieć o wojnie. Zatańczyć z nie z żołnierkami w mundurach, a z niewiastami w powiewnych sukniach. Wznosić toasty nie szklankami, a kieliszkami – i to na nóżkach! To się wówczas liczyło.

Jak przewidziano, w trakcie zabawy tu i ówdzie coś się stłukło. Panie to dyskretnie odnotowywały. Tylko, że jedna z nich była mocnym krótkowidzem, a okulary miała słabe. Żeby coś dokładnie zobaczyć, musiała dobrze, z uwagą się przyjrzeć zdarzeniu. Pech chciał, że coś się stłukło na stoliku, przy którym siedział najstarszy funkcją wśród oficerów. Zauważył „podglądającą” go panią i zażądał wyjaśnień. Gdy dowiedział się, ze istotnie jest obserwowany w celu podliczenia strat, jakie spowodował – niemal eksplodował. Nie tylko stwierdził, że jest to obraza dla munduru, ale natychmiast odwołał z balu wszystkich oficerów. Bal zakończył się pełną klapą – zarówno finansową, jak i towarzyską.

Następnego dnia moi rodzice zostali zaskoczeni widokiem obrażonego w dniu wczorajszym kapitana. Przyszedł z kwiatami dla „pani gospodyni”, żeby przeprosić za wczorajsze zajście. Stwierdził, że zachował się zbyt impulsywnie, ale taki ma charakter. Dodał, że nie wiedział o tym, że dochód z balu miał być przeznaczony na cele charytatywne i powiedziano mu to dopiero po przerwaniu zabawy. Wobec tego oficerowie – aby potrzebujący nie zostali pozbawieni oczekiwanej pomocy – zorganizowali w swoim gronie zbiórkę pieniężną i oto właśnie wraz z przeprosinami przyniósł wkład wojska w działalność charytatywną. Jak opowiadała mi Matka, było tego sporo więcej niż spodziewano się uzyskać z  balu.

Przeprosiny nieco się przeciągnęły. Mój ojciec dochodził do siebie kilka dni, co latami wypominała mu małżonka. Oficer nazywał się Henryk Poźlewicz. Był wówczas w stopniu (chyba) kapitana. I to był początek pięknej przyjaźni z moimi rodzicami. Przyjaźni przerwanej, niestety, w roku 1955.

II

Henryk Poźlewicz urodził się około roku 1910. Nie znam daty ani miejsca jego urodzenia. Pamiętam, że był mniej więcej w wieku moich rodziców. Może nieco młodszy. Pochodził z mieszanej polsko-rosyjskiej lub rosyjsko-polskiej rodziny. Sądzę – że względu na imię i brzmienie nazwiska – że to ojciec był polskiego pochodzenia. Wychowany był dokładnie dwujęzycznie. Mimo bardzo charakterystycznego rosyjskiego (ale nie kresowego) akcentu, po polsku mówił swobodnie i z dużym zasobem słów, bez wtrącania rusycyzmów – tak częstego u „polskich” oficerów w ówczesnym Wojsku Polskim. Czy był Polakiem? Pamiętam, że w rozmowie z moim ojcem sam przyznał, że nie wie. Czuł się zarówno Rosjaninem jak i Polakiem. Nie przeszkadzało mu to, ale sądzę, że z biegiem lat wewnętrznie utożsamiać się zaczął z polską stroną swej duszy.

Nie mam żadnego jego zdjęcia. Pamiętam, że wyglądał jak typowy rosyjski oficer. Dobrze zbudowany, uśmiechnięty, jowialny aż do rubaszności. Lubił dzieci, co było dla mnie wówczas bardzo ważne. Bardzo interesował się sprawami politycznymi (co jest całkiem zrozumiałe) i miał jasny pogląd na ówczesną sytuację. Był szczerym, przekonanym komunistą – byli i tacy. Wierzył w Stalina. Śmierć Stalina i rozpoczynająca się „odwilż” były dla niego wielkim, osobistym przeżyciem. Wiele na ten temat rozmawiał z moim ojcem. Osoba Stalina była dla niego święta i „destalinizacja” była dla niego osobistą katastrofą. 

Pamiętam taki incydent. W tamtych czasach nie mieliśmy w domu kanalizacji, więc na podwórzu stała sobie typowa „sławojka”. Papieru toaletowego też nie było i w wiadomym celu używało się gazet. Także Trybuny Ludu. Bez podtekstów, z konieczności. Pewnego razu goszczący właśnie u nas płk. Poźlewicz po powrocie ze „świątyni dumania” zupełnie serio pokazał mojemu ojcu przyniesione przez siebie wielkie gazetowe zdjęcie Stalina. I zupełnie serio, ale po cichu stwierdził, że lepiej będzie, jeżeli ten fragment gazety się spali. Bo on rozumie, że nikt niczego złego nie miał na myśli, ale ludzie są ludźmi i mogły by być z tego kłopoty, gdyby to zobaczył ktoś nieodpowiedni. Bo nie wypada sobie Stalinem... I fragment gazety został spalony w piecu kuchennym. 

Nie znam okoliczności jego wstąpienia do wojska (radzieckiego) ani przebiegu służby. Jedyne co wiem, to fakt walki w obronie Leningradu. Wraz z rodziną był tam przez cały okres oblężenia. Tam też zmarło z głodu jego dziecko. Nie był w stanie ewakuować zony z niemowlęciem, a racja żywnościowa wynosiła tylko kawałek czarnego chleba. Także dla noworodków. O tym okresie nie lubił opowiadać. Kosztowało go to zbyt wiele.

Nie znam też bliższych okoliczności innego wydarzenia z okresu oblężenia Leningradu. Wiem tylko to, co sam opowiedział. Otóż młody oficer zasłonił własnym ciałem generała od wybuchu pocisku. Obrażenia musiały być znaczne, bo nie usunięto mu wszystkich fragmentów pocisku i połowę ciała miał naszpikowaną odłamkami. Pamiętam, jak pokazywał mi wyraźnie wyczuwalne pod skórą twarde, kanciaste odłamki, niektóre o średnicy większej od grubości dziecięcego palca. To wydarzenie było dla niego o tyle znaczące, że otrzymał jakieś wysokie odznaczenie i dozgonną (dosłownie i w przenośni) generalską przyjaźń.

O okolicznościach skierowania do wojska polskiego nigdy nie mówił. W każdym razie w 1944 roku był kapitanem i chodził już w polskim mundurze, w którym czuł się znakomicie. Mundur rosyjski, jak pamięta mój starszy brat, do końca swego pobytu w Polsce używał tylko wówczas, gdy jechał na urlop do Moskwy. 

Po 1945 roku służył chyba gdzieś w okolicach Warszawy, bo przyjeżdżał do nas Willisem z kierowcą. Podczas, gdy dorośli świętowali spotkanie, dzieci były obwożone po okolicy prawdziwym samochodem. Takich rzeczy się nie zapomina. Moi starsi bracia pamiętają też, że kiedyś przyjechał na koniu. Ale to są oderwane obrazy, nie umieszczone w czasie. Później zaś został odkomenderowany na Ziemie Odzyskane. Dokąd – o tym się u mnie w domu nie mówiło, a i on sam nie podawał szczegółów. Być może tylko mojemu ojcu. Wiedziałem tylko, że jest dowódcą, ale przez lata myślałem, że w Legnicy. Dopiero przed miesiącem odnalazłem jego nazwisko w opisie głogowskiego garnizonu.

 

Wehikuł przytoczył to wspomnienie pana Andrzeja Klimma w całości bez ingerencji w język zapisu. Kolejna część dotycząca w pewnym sensie Głogowa i jego syna Włodka pojawi się za miesiąc.




Wykonanie: ŁUKASZ JEDYNAK FOTOGRAFIKA