sierpień
1273/74,
9.08., Wehikuł podróżując po odmętach przeszłości trafia też w
pomylone jej ścieżki. Tak też się stało z przedstawieniem daty śmierci
Konrada głogowskiego.
Wehikuł
pisał więc już, że miało nastąpić to w pewnym okresie, pomiędzy
18.04.1273 a 9.10.1274 r., bo daty
dziennej umiejscowionej w konkretnym roku nie ma.
Ale tę pierwszą, dzienną ustalił jak się okazuje na pewno Oswald
Balzer, znany mediewista lwowski, na podstawie badań
nekrologu lubińskiego. Natomiast za datę roczną genealog
Kazimierz Jasiński „bierze w równym stopniu rok 1273 jak i
1274”. I pochowany został w uposażonej przez siebie kolegiacie. Tam też
na ścianie pod chórem muzycznym, znajdował się jego posag
figuralny. Według XIX wiecznego opisu zniszczonej już kataklizmami
figury – stojącej postaci księcia już wtedy brakowało dolnej partii nóg
i trzymanego w prawej ręce najprawdopodobniej miecza. Według przytaczanego
przez profesora Rościsława Żerelika
zapisu mężczyzna był w zbroi okrytej długim płaszczem. W lewej ręce trzymał
tarczę z herbem śląskim. Wykonany był z terakoty i polichromowany. I jak już
napisano – „statua
Konrada została całkowicie rozbita przy zawaleniu się wieży kolegiaty w roku
1831”.
1488,
8.08.,
dziś dociera pod oblegany Głogów, jak ją określił kronikarz świdnicki
"pierwsza śląska armata”.
Tak zwana „Świnia” podróżowała prawie miesiąc, pokonując w tym
czasie ok. 110 km.
Jej
obecność na pewno dodała otuchy oblegającym a poderwała morale obleganych.
Czy zadziałała psychoza podobna do tej opisywanej przez Sienkiewicza po
przybyciu „Kolubryny” pod Jasna Górę prawie 200 lat później?
Kanonady z pewnością nie było choć umocnienia były ostrzeliwane. Jak Pisza
badacze częstotliwość ostrzału zależała od uwarunkowań ekonomicznych. „W
1391 roku kamień prochu (~10,4kg), kosztował 156 groszy - nie była to mała
kwota, dla porównania kucharz zarabiał 6 groszy tygodniowo, a za kwotę 156
groszy można było kupić: 5 krów lub 160 gęsi albo 14 par dobrych butów.
Takie ceny powodowały, że ciężkie bombardy, które potrzebowały na 1 strzał
od 1 kamienia (bombarda bolesławiecka) do 5 kamieni (świdnicka "Świnia")
prochu były bardzo drogim przedsięwzięciem i częściej pełniły rolę
oznaki bogactwa ich właścicieli niż faktycznie były używane w walce. Jednak
w roku 1472 kamień prochu kosztował już tylko 46 groszy. Widać tu ponad
trzykrotny spadek ceny, co przyczyniło się do szerszego upowszechnienia broni
palnej i coraz częstszego jej wykorzystywania”.
Podobna
do świdnickiej armata legnicka też trafiła w pod mury głogowskie. Tu, ku
rozpaczy właścicieli uległa rozerwaniu.
Artyleria
pod Głogowem użyta została nie po raz pierwszy ale tu jak najbardziej
skuteczny. Jej udział był wkładem w niedaleka kapitulację obrońców.
1506,
3.08., ostatnim aktem Zygmunta Jagiellończyka
w Głogowie był przywilej nadany w dniu dzisiejszym mieszczaninowi głogowskiemu
Franciszkowi Eysackowi na otwarcie apteki. Jak
napisał Wehikułowi pracujący nad książką o głogowskim księciu, Piotr
Weryszko:
„Ostatni
przywilej książęcy w Głogowie dotyczył zezwolenia na otwarcie apteki. Książę
wiedział, że apteka jest potrzebna mieszkańcom miasta i podgłogowskich wsi,
ponieważ w Budzie sam z apteki korzystał. Miała ona powstać na wzór istniejących
aptek w Świdnicy, Legnicy, i w Zgorzelcu. W
przywileju dla Eysacka polecił mu książę trzymać, w aptece „materialia
und aloes dasz u einer aptecka uns und unsern underthenigen zur enthaltnis
gesundheit zu vorsorgen gehotr.“
Ale
nie była to pierwsza w mieście placówka farmacji.
1632,
6.08., nad ranem, bez zwyczajowych przygotowań, w nocy, Sasi i
Szwedzi, wraz z oddziałami brandenburskimi, zaatakowali fortyfikowane
miasto Komendant twierdzy, płk von Gotz, podszedł do obrony dość
niefrasobliwie, nie wystawiając ubezpieczeń. Obrońcy pozwolili wysadzić
bramy i wycofali się na Ostrów
Tumski do wzniesionych wokół świątyni umocnień, a tylko niewielki oddział
pozostał w zamku. Kompanie
cesarskie w okolicy kolegiaty zostały zasypane ogniem artyleryjskim, co wymusiło
kapitulację. Przez Odrę przeprawił się na prawy brzeg generalwachtmeister
von Kalckstein z tysiącem kirasjerów i zablokował ewentualne możliwości
odsieczy czy ucieczki. Napastnicy, dzięki szybkości ataku, nie ponieśli żadnych
strat. Opuszczeni przez dowódcę żołnierze złożyli broń. Poddał się również
oddział broniący się w zamku. Kiedy Głogów przeszedł w ręce zdobywców i
został dokładnie splądrowany. Egzaminu nie zdała nie tyle twierdza, co broniący
jej ludzie z dowódcą na czele. W ręce zwycięzców wpadła zawartość
magazynów twierdzy, zapasy zboża, owsa, jęczmienia, wina, sukna. Z militariów
łupem padło 8 dział, 4 moździerze, 18 flag i sztandarów. Pokonani opuścili
Głogów bez broni, znaków honorowych i bagaży. Zaproponowano im też wstąpienie
do oddziałów zdobywców.
Ale
tu uwaga. Trzecie wiedeńskie
wydanie XIX wiecznego zestawienia bitew, oblężeń i potyczek w tej części
wojny trzydziestoletniej z 1836 r. (Schlachten, Belagerungen und den angrenzen
Landern von 1629 bis Ende1632)
zawiera trochę inne datowanie. Umieszcza
ten szturm jednak w opisywanym już przez Wehikuł dniu w końcu lipca. Tak miało
się dziać wg materiałów źródłowych zawartych w Acta Bohemica czy Theatrum
Europaeum.
Kolejne
źródło Kronika Polkowic, datuje na początek sierpnia, pisząc że po
zdobyciu Głogowa „większa część armii pod wodzą
szwedzkich generałów wyruszyła na Steinau, saksońscy jednako generałowie
pociągnęli na Legnicę przez co doszło do licznych przemarszów, które to
dla nielicznych tutaj mieszkańców ogromne straty spowodowały…
„. Więc dyskusja u historyków trwa…

Hrabia
Mateusz Gallas, jeden z generałów cesarskiej armii, który już niedługo
rozgości się na głogowskim zamku.
1811,18.08.,
następują aresztowania wśród antyfrancuskich konspiratorów. Odosobnieni
zostali radca sądowy Schwadke, sekretarz rządowy Gaertner i kierownik urzędu
podatkowego Gringmuth. Ich pojmanie było konsekwencją zwiększonej aktywności
francuskich służb bezpieczeństwa. Przez miasto przetoczyła się fala rewizji
domowych, przesłuchań, nagabywań i podejrzeń. Aresztowani byli szacownymi
obywatelami, posiadającymi wielkie wpływy i autorytet. I choć nie znaleziono
podstaw do przetrzymywania w areszcie i ich zwolniono, to dwaj pierwsi musieli
opuścić miasto.
1890,
17-22.08., awizowany przez Wehikuł
ciąg dalszy poszukiwań śladów pobytu młodego Stanisława Wyspiańskiego w Głogowie
znalazł swój koniec. Wbrew doniesieniom niektórych historyków, niestety młody
artysta w podróży naukowej po Europie nie zboczył do Głogowa. Choć
planował zajrzeć nad Odrę. W lipcowym liście do T. Stryjeńskiego pisał o
marszrucie „…Lignitza, Głogów, Poznań,
Gniezno, Toruń itd., Wrocław…”.
Tu napisał nazwy po polsku, choć we wcześniejszych kartkach, spisując
pośpiesznie z map używał niemieckich.
Analizujący
młodzieńczą peregrynację polskiego wielkiego artysty, Stanisław
Kolbuszewski (Śląskie
impresje Stanisława Wyspiańskiego) szczegółowo na podstawie zachowanej
korespondencji objaśnia więc zmiany w podróży i jej przebieg. Jak i dziś
bywa, studentowi w podróży największy kłopot sprawiał budżet. Dla
podreperowania noclegi np. spędzał w drodze, w pociągu. A w ciągu letnich długich
dni starał się wykorzystać czas na notatki, szkice i rysunki. To właśnie z
ostatnich chwil spędzanych w Pradze pochodzi niżej prezentowany szkic
autoportretu.
Tak więc na Śląsku młodopolski poszukiwacz wrażeń zwiedził tylko
Legnice i Wrocław, na więcej zabrakło czasu, pieniędzy i … dogodnych
połączeń kolejowych

S.
Wyspiański, autoportret. Rys ołówkiem, Praga 19.08.1890.
1945, 11.08., w Żukowicach (wtedy zwanych Legionowo) mieszkał jak
wynika z materiałów śledztwa, „autochton albo Niemiec”, 28 letni Mierzejewski, którego
odwiedzali Rosjanie. U niego miała pracować Niemka, którą wg nieznanego
donosu, miał rzekomo gwałcić i wynajmować Rosjanom. Został zatrzymany na
posterunku przez kilka dni, ale później zwolniony. Jak opowiadał zastępca
komendanta brzeskiego posterunku, Landyszkowski: „aresztowałem
go znów na posterunku w Brzegu, a sierż. Głowacki [komendant
posterunku w Bytomiu Odrz., który był zwiernikiem dla kilku najbliższych
posterunków - Wehikuł] chciał
go nawet „spuścić Odrą do Szczecina”.
Przejazdem do Legnicy, będący w Brzegu komendant powiatowy W. Osina-Palko
„…wraz z milicjantem Janeczką
pobili Mierzejewskiego przy mnie …” - kontynuował zeznający
Landyszkowski – „Osina
rzekł: „takie chwasty w Polsce demokratycznej trzeba tępić”
– „daję wam rozkaz zastrzelenia Mierzejewskiego jutro chcę mieć
meldunek, że rozkaz został wykonany”.
Rozkaz
komendanta wykonano według zeznań uczestników ze strachu i w grupie, by rozłożyć
odpowiedzialność.
„Wszyscy
byliśmy uzbrojeni w karabiny niemieckie typu „Mauser” . Dotarliśmy
do wsi Biała Czarna, ok. 1,5 km od Brzegu Gł. Tam skręciliśmy przez rów w
pole, … oddaliśmy po jednym strzale do będącego ok. 10 metrów od nas
Mierzejewskiego odwróconego tyłem, strzały nie padły jakoś jednocześnie,
baliśmy się.”
Zwłoki
zastrzelonego zostały na polu, miał je pochować przy pomocy lokalnych Niemców
miejscowy sołtys.
A
w meldunku komendant posterunku MO napisał jakoby Mierzejewski chciał zbiec w
czasie doprowadzania i został zastrzelony za próbę ucieczki. Osina za takie
rozwiązanie sprawy miał Janeczkę pochwalić, obiecał mu również
skierowanie „na szkolę do Katowic”.
-
12.08, w nocy nieznani sprawcy napadli na młyn w Kotli i okradli go.
Milicjanci z miejscowego posterunku dość szybko ustalili sprawców, byli to
Polacy, miejscowi osadnicy. Kiedy jeden z posterunkowych udał się pod znany
adres, został pobity przez biesiadujących mężczyzn. Patrol wrócił
wzmocniony. Aresztowano sprawców. W trakcie nocnej rewizji znaleziono karabin.
Jak zeznawali później milicjanci, aresztant „został lekko pobity”. Trafił do miejscowego aresztu, później
do Sławy. Rodzina sprawcy postanowiła „dojść”
do komendanta Osiny. W trakcie bezpośredniej rozmowy prosiła Osinę by
milicjanci nie ścigali jej męża. Według zeznania wartownika komendant
powiedział, „że
będzie to kosztowało 1000 zł”. Z kolei żona sprawcy przyznała,
że „po
rozmowie z Komendantem Osiną mąż mój otrzymał pismo na podstawie którego mógł
się poruszać po wolności”.
-
13.08.,
o godz. 18 w pobliżu Kotli zostali zastrzeleni przez eskortę za rzekomą próbę
ucieczki z konwoju do PUBP w Głogowie robotnicy kolejowi Stanisław Maćkowski
i Mieczysław Wański. Wehikuł opisywał miesiąc temu ich lipcowe
aresztowanie. Komendant Władysław Osina-Palko w antydatowanym meldunku do KWMO
w Legnicy donosił: „w
odległości od wsi Kotlow 3 km aresztowani usiłowali zbiec w las. Po
trzykrotnym wezwaniu do zatrzymania się użyto broni. Strzały były trafne,
obaj zostali zastrzeleni..…”
Ten
meldunek, wymuszony zresztą reakcją publiczną, był pełną kłamstw próba
zatuszowania zbrodni. Egzekucja, bo inaczej tego zdarzenia nazwać nie można, wyglądała
inaczej.
Dzisiejszego
ranka Osina wydał rozkaz zastrzelenia więzionych od tygodni kolejarzy. Jak
wynika z notatki śledczej, jego przyboczni, milicjanci Polowczyk ze Stanickim
udali się do Kotli, tam dołączyli do nich z miejscowego posterunku Tomczyk i
Krościk (komendant), który zabrał ze sobą 2 łopaty. „…dokonali
egzekucji z broni służbowej a potem pogrzebali w dołkach strzeleckich pozostałych
po działaniach wojennych”.
|
|
Już
w zeznaniu złożonym 5 października 1945 przed Sędzią Zdzisławem
Zawartką z Sadu Grodzkiego w Nowej Soli Tomczyk zeznawał:
„…
w lasku pod Kotłowem zatrzymano
konie. Polowczyk rozkuł Wańskiego i Mańkowskiego, poprowadzono ich w głąb
lasu, gdzie były rowki z czasów wojny…. kazali uklęknąć aresztowanym
nad rowami, po czym …. kazał zarepetować mi karabin …. strzelił
pierwszy”
Dalsze
dochodzenie ustaliło, że „Stanicki
i Polowczyk udali się do Pow. Urzędu Bezp. Publ w Głogowie, gdzie złożyli
akta dochodzenia w sprawie Wańskiego
i Maćkowskiego oraz meldunek, że
obu tych ludzi zastrzelili gdy rzucili się oni do ucieczki”.
Nie
wszyscy sprawcy ponieśli karę. O drodze do procesu i innych związanym z ty
zajściem wydarzeniach Wehikuł będzie jeszcze pisał.
-
15.08., najprawdopodobniej dziś, bo w źródłach wielokrotnie pisze się
że „w
połowie sierpnia” doprowadzono do posterunku MO w Brzegu Głogowskim
18 letniego Niemca o nazwisku Markwart.
Zgłaszający się z podejrzanym nieznany podporucznik WP, poinformował, że
oskarża młodego Niemca o podpalenie stogów ze zbożem. Bity zatrzymany
wykorzystał chwilową nieuwagę oprawców i wyskoczył z 1 piętra posterunku.
Zaczął uciekać, Janeczko mimo wystrzelenia 15 pocisków nie trafił
uciekiniera. Niemca zastrzelił z karabinu milicjant stojący przed
posterunkiem.
-
27.08., dziś dotarł do posterunku MO w Grębocicach nowo mianowany
komendant, Stefan Torz. Już przy wejściu czekała go niespodzianka. Otóż,
zameldowano mu, że tego jeszcze dnia – „…o godz. 12-tej przybył porucznik Armii Czerwonej, rzekomo enkawudzista,
który to zabrał z mej służbowej placówki milicjanta Banasiaka Jana oświadczając
że takowego zabiera dla sprawdzenia radio-aparatu” – tak
pisał w meldunku do KPMO w Sławie. Jak przeczuwał zaniepokojony przełożony
oczekując jeszcze dwa dni z wysłaniem meldunku – stać się musiało cos
złego. Sytuacja wyjaśni się na początku września.
1951,
1.08.,
„W
dniu dzisiejszym przybyłem do m. Głogów i przystąpiłem do pełnienia obowiązków
służbowych…” ogłosił w rozkazie dziennym nr 01 dowódca
112 pułku artylerii ciężkiej 2 Korpusu Piechoty, ppłk Henryk Poźlewicz.
Na
pewno przyjechał wcześniej, może jeszcze bez rodziny. Wydał niezbędne
polecenia i wyżej wymieniony rozkaz. Zaplanował pierwsze działania
przybyłych z nim oficerów, dowódców: dywizjonu szkolnego – kpt.
Franciszka Chudziaka i 1 dywizjonu – por. Tadeusza Świderskiego.
Dowódca pułku, ppłk Henryk Poźlewicz, dowodzący największą
jednostką, objął także obowiązki dowódcy garnizonu. Pierwszy dowódca był
oficerem Armii Czerwonej, oddelegowanym do Wojska Polskiego jeszcze w 1943 roku.
Służbę w nim rozpoczął w 1 berlińskim pułku artylerii 1 Dywizji Piechoty
im. Tadeusza Kościuszki. Przeszedł szlak bojowy. Został odznaczony najwyższym
polskim odznaczeniem bojowym, orderem Virtuti Militari IV i V klasy. W Głogowie
rozejrzał się również za kwaterą rodzinną, bowiem miał bowiem tu
zamieszkać z żoną i synem. Otrzymał mieszkanie przy ul. Matejki. Zaraz
potem, 13 sierpnia za zgodą przełożonych udał się na urlop. Przebywał poza
Głogowem do 12. września. Najprawdopodobniej wyjechał do ZSRR.

Lata
50-te. Artylerzyści po zajęciach na przykoszarowym placu ćwiczeń.
Wehikuł po cyklu publikacji i wycieczek w przeszłość śladami głogowskich
artylerzystów otrzymał interesujący sygnał od p. Andrzeja Klimma mieszkającego
od urodzenia w jednej z podwarszawskich miejscowości. Tam też jesienią 1944
roku trafiły oddziały 1 Armii Wojska polskiego. Wśród wielu oficerów znalazł
się też ówczesny kapitan Henryk Poźlewicz. Pan Andrzej w latach
czterdziestych poznał głogowskiego dowódcę i jego rodzinę. Spisał na prośbę
Wehikułu wspomnienia swoje i najbliższych. Rzucają one osobiste światło na
rzeczywistość pierwszych dni wolności w 1944 r.
Oto pierwsza i druga część opisu autorstwa
Andrzeja Klimma:
I
Była jesień 1944 roku. Front stał na Wiśle.
Po praskiej stronie życie wracało do normy. W Wesołej, osiedlu oddalonym od
Warszawy o kilkanaście kilometrów, stacjonowały liczne oddziały wojsk
rosyjskich i polskich.
Moja matka była wówczas prezesem
miejscowego oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża (który w czasie okupacji
niemieckiej był jedną z przykrywek oddziału Armii Krajowej).
Głównym zadaniem PCK stało się udzielanie pomocy licznym uchodźcom i
innym osobom potrzebującym wsparcia. A to wymagało środków finansowych, których
wciąż było za mało. W tej sytuacji powstał pomysł, aby wzorem lat
przedwojennych urządzić bal charytatywny. Sprawy gospodarcze wzięły na
siebie miejscowe panie, zaś głównymi gośćmi mieli być ci, którzy
dysponowali „środkami”, czyli panowie oficerowie ze stacjonujących
w okolicy jednostek.
Bal został przygotowany w ten sposób, że
prowianty zostały częściowo zakupione ze skromnych funduszy PCK, częściowo
pozyskano je z zasobów wojskowych, zastawę stołową panie przyniosły ze
swych domów. Ponieważ jednak w ciężkich czasach, po przejściu frontu,
zastawa stołowa była rzeczą cenną i trudną do zdobycia, panie podjęły
ciche postanowienie. Wiadomo, że porcelana jest rzeczą kruchą i na każdej
zabawie zdarzają się tzw. „stłuczki”. Na projektowanym balu z
pewnością też. Ale strata powinna być rekompensowana. Tylko nie wypada panom
oficerom wypominać tego, że się zbyt dobrze bawią. Wobec tego należy taką
„stłuczkę” zaobserwować, a później dyskretnie dopisać do
rachunku. Dyskretnie.
Panowie oficerowie rzeczywiście dopisali.
Zabawa była (jak wspominała moja matka) świetna. Wojskowi, od dawna poza
domami, od dawna zajęci wyłącznie sprawami bojowymi, mogli wreszcie
przynajmniej na chwilę zapomnieć o wojnie. Zatańczyć z nie z żołnierkami w
mundurach, a z niewiastami w powiewnych sukniach. Wznosić toasty nie
szklankami, a kieliszkami – i to na nóżkach! To się wówczas liczyło.
Jak przewidziano, w trakcie zabawy tu i ówdzie
coś się stłukło. Panie to dyskretnie odnotowywały. Tylko, że jedna z nich
była mocnym krótkowidzem, a okulary miała słabe. Żeby coś dokładnie
zobaczyć, musiała dobrze, z uwagą się przyjrzeć zdarzeniu. Pech chciał, że
coś się stłukło na stoliku, przy którym siedział najstarszy funkcją wśród
oficerów. Zauważył „podglądającą” go panią i zażądał wyjaśnień.
Gdy dowiedział się, ze istotnie jest obserwowany w celu podliczenia strat,
jakie spowodował – niemal eksplodował. Nie tylko stwierdził, że jest
to obraza dla munduru, ale natychmiast odwołał z balu wszystkich oficerów.
Bal zakończył się pełną klapą – zarówno finansową, jak i towarzyską.
Następnego dnia moi rodzice zostali
zaskoczeni widokiem obrażonego w dniu wczorajszym kapitana. Przyszedł z
kwiatami dla „pani gospodyni”, żeby przeprosić za wczorajsze zajście.
Stwierdził, że zachował się zbyt impulsywnie, ale taki ma charakter. Dodał,
że nie wiedział o tym, że dochód z balu miał być przeznaczony na cele
charytatywne i powiedziano mu to dopiero po przerwaniu zabawy. Wobec tego
oficerowie – aby potrzebujący nie zostali pozbawieni oczekiwanej pomocy
– zorganizowali w swoim gronie zbiórkę pieniężną i oto właśnie wraz
z przeprosinami przyniósł wkład wojska w działalność charytatywną. Jak
opowiadała mi Matka, było tego sporo więcej niż spodziewano się uzyskać z
balu.
Przeprosiny nieco się przeciągnęły. Mój
ojciec dochodził do siebie kilka dni, co latami wypominała mu małżonka.
Oficer nazywał się Henryk Poźlewicz. Był wówczas w stopniu (chyba)
kapitana. I to był początek pięknej przyjaźni z moimi rodzicami. Przyjaźni
przerwanej, niestety, w roku 1955.
II
Henryk Poźlewicz urodził się około roku
1910. Nie znam daty ani miejsca jego urodzenia. Pamiętam, że był mniej więcej
w wieku moich rodziców. Może nieco młodszy. Pochodził z mieszanej
polsko-rosyjskiej lub rosyjsko-polskiej rodziny. Sądzę – że względu na
imię i brzmienie nazwiska – że to ojciec był polskiego pochodzenia.
Wychowany był dokładnie dwujęzycznie. Mimo bardzo charakterystycznego
rosyjskiego (ale nie kresowego) akcentu, po polsku mówił swobodnie i z dużym
zasobem słów, bez wtrącania rusycyzmów – tak częstego u
„polskich” oficerów w ówczesnym Wojsku Polskim. Czy był Polakiem?
Pamiętam, że w rozmowie z moim ojcem sam przyznał, że nie wie. Czuł się
zarówno Rosjaninem jak i Polakiem. Nie przeszkadzało mu to, ale sądzę, że z
biegiem lat wewnętrznie utożsamiać się zaczął z polską stroną swej
duszy.
Nie mam żadnego jego zdjęcia. Pamiętam,
że wyglądał jak typowy rosyjski oficer. Dobrze zbudowany, uśmiechnięty,
jowialny aż do rubaszności. Lubił dzieci, co było dla mnie wówczas bardzo
ważne. Bardzo interesował się sprawami politycznymi (co jest całkiem
zrozumiałe) i miał jasny pogląd na ówczesną sytuację. Był szczerym,
przekonanym komunistą – byli i tacy. Wierzył w Stalina. Śmierć Stalina
i rozpoczynająca się „odwilż” były dla niego wielkim, osobistym
przeżyciem. Wiele na ten temat rozmawiał z moim ojcem. Osoba Stalina była dla
niego święta i „destalinizacja” była dla niego osobistą
katastrofą.
Pamiętam taki incydent. W tamtych czasach
nie mieliśmy w domu kanalizacji, więc na podwórzu stała sobie typowa
„sławojka”. Papieru toaletowego też nie było i w wiadomym celu używało
się gazet. Także Trybuny Ludu. Bez podtekstów, z konieczności. Pewnego razu
goszczący właśnie u nas płk. Poźlewicz po powrocie ze „świątyni
dumania” zupełnie serio pokazał mojemu ojcu przyniesione przez siebie
wielkie gazetowe zdjęcie Stalina. I zupełnie serio, ale po cichu stwierdził,
że lepiej będzie, jeżeli ten fragment gazety się spali. Bo on rozumie, że
nikt niczego złego nie miał na myśli, ale ludzie są ludźmi i mogły by być
z tego kłopoty, gdyby to zobaczył ktoś nieodpowiedni. Bo nie wypada sobie
Stalinem... I fragment gazety został spalony w piecu kuchennym.
Nie znam okoliczności jego wstąpienia do
wojska (radzieckiego) ani przebiegu służby. Jedyne co wiem, to fakt walki w
obronie Leningradu. Wraz z rodziną był tam przez cały okres oblężenia. Tam
też zmarło z głodu jego dziecko. Nie był w stanie ewakuować zony z niemowlęciem,
a racja żywnościowa wynosiła tylko kawałek czarnego chleba. Także dla
noworodków. O tym okresie nie lubił opowiadać. Kosztowało go to zbyt wiele.
Nie znam też bliższych okoliczności
innego wydarzenia z okresu oblężenia Leningradu. Wiem tylko to, co sam
opowiedział. Otóż młody oficer zasłonił własnym ciałem generała od
wybuchu pocisku. Obrażenia musiały być znaczne, bo nie usunięto mu
wszystkich fragmentów pocisku i połowę ciała miał naszpikowaną odłamkami.
Pamiętam, jak pokazywał mi wyraźnie wyczuwalne pod skórą twarde, kanciaste
odłamki, niektóre o średnicy większej od grubości dziecięcego palca. To
wydarzenie było dla niego o tyle znaczące, że otrzymał jakieś wysokie
odznaczenie i dozgonną (dosłownie i w przenośni) generalską przyjaźń.
O okolicznościach skierowania do wojska
polskiego nigdy nie mówił. W każdym razie w 1944 roku był kapitanem i chodził
już w polskim mundurze, w którym czuł się znakomicie. Mundur rosyjski, jak
pamięta mój starszy brat, do końca swego pobytu w Polsce używał tylko wówczas,
gdy jechał na urlop do Moskwy.
Po 1945 roku służył chyba gdzieś w okolicach Warszawy, bo przyjeżdżał
do nas Willisem z kierowcą. Podczas, gdy dorośli świętowali spotkanie,
dzieci były obwożone po okolicy prawdziwym samochodem. Takich rzeczy się nie
zapomina. Moi starsi bracia pamiętają też, że kiedyś przyjechał na koniu.
Ale to są oderwane obrazy, nie umieszczone w czasie. Później zaś został
odkomenderowany na Ziemie Odzyskane. Dokąd – o tym się u mnie w domu nie
mówiło, a i on sam nie podawał szczegółów. Być może tylko mojemu ojcu.
Wiedziałem tylko, że jest dowódcą, ale przez lata myślałem, że w Legnicy.
Dopiero przed miesiącem odnalazłem jego nazwisko w opisie głogowskiego
garnizonu.
Wehikuł
przytoczył to wspomnienie pana Andrzeja Klimma w całości bez ingerencji w język
zapisu. Kolejna część dotycząca w pewnym sensie Głogowa i jego syna Włodka
pojawi się za miesiąc.
|